Cześć i czołem.
Niby opóźnienie a może jednak nie. Jak łatwo zauważyć po nazwie wpisu, czeka was dzisiaj double-trouble to jest wydanie podwójne. Czy większe, jak nakazywałaby logika? Być może… ale przecież nie w ilości siła. Są to z pewnością jakościowe wybory, i tego się trzymajmy. Zima ledwo się zaczęła a już się skończyła, tylko ta szaruga serca i mózgu nie chce mnie opuścić. Trzymając się woli walki, przed wami coś do tańca, różańca i płakańca.
Wybrane utwory z tego miesięcznego ‘Daj se’ znajdziecie na tej jakże wygodnej playliście:
Soundtrack na ten miesiąc składa się z:
EABS ~ 2061 (2022)
Bell Witch ~ Mirror Reaper (2017)
Midwife ~ Luminol (2021)
Tim Heidecker ~ Fear of Death (2020)
1. EABS ~ 2061 (2022)
Trzeba przyznać, że połączenie jazzu, elektroniki i kosmosu to receptura niezwykła, przyciągająca uwagę muzyków w każdej generacji. Po złożeniu hołdu Sun-Ra - amerykańskiemu artyście pochodzącemu z Saturna dla którego “Space Is The Place”, polska ekipa z EABS wyruszyła we własną międzyplanetarną podróż.
Muzycy, zainspirowani powieścią sci-fi spod pióra Arthura C. Clarke’a tegoż samego tytułu, na ‘2061’ prezentują wizję kosmiczną, lecz idiosynkratyczną. Na przemian z gwiezdnymi przelotami spod znaku gwiazdy Baunsującego Basu, prezentują utwory bardziej ludzkie, często odarte z elementu elektronicznego, intymnie świecące nadzieją i melancholią. Ten miszmasz niektórym może wydawać się brakiem skupienia twórców i trzeba przyznać, że ostatnie ⅓ płyty (najbardziej równe stylistycznie) jest niesamowicie intensywne. Według mnie takie formalne rozedrganie nadaje tego unikatowego posmaku “2061”. Jasne, jest to płyta, koncept, produkt - ale też ponad wszystko- suma zainteresowań oraz wyborów twórczych grupy muzyków. Ta płyta nie jest ‘od linijki’, ale im dłużej jej słucham tym bardziej to kupuję, a zacząłem i tak z wysokiego punktu uwielbienia. Jest coś niesamowicie uroczego w tej prezentacji, kiedy z mroku ‘Global Warning’ skaczemy do światła w połowicznie nostalgicznym w połowie szaleńczym ‘The Mystery of the Monolith’. Dalej ‘Ain’t No Mercy’, singiel jak się patrzy, z minimalistycznym intrumentarium oraz maksymalistycznym efekciarstwem posępnego rapsowania, esencja ze współczesnego hip hopu. EARTH IS DEATH MOTHERF**KER. Buja że hej, więc żebyśmy się nie przewrócili EABS znowu serwuje napar jazzowy, relaksacyjny, odpowiedni do spożycia natychmiast w ‘Dead Silence’.
EABS (dosłownie, ‘Electro-Acoustic Beat Sessions’ - sprytne!) na tej płycie nie są zainteresowani odlotem samym w sobie, ale tym co on znaczy dla nas jako rasy. Te dwa światy ‘2061’, elektroniczny i jazzowy to jak yin i yang, elementy, które tylko razem tworzą całość i mówią jakąś prawdę, a raczej zadają pytanie - czy my się kiedyś ogarniemy? Do 2061 i kolejnego, datowanego na ten rok, przelotu komety Halleya (do którego zespół też oczywiście się odnosi, polecam lekturę zainteresowanym) mamy jeszcze moment. Czasami wystarczy tylko tyle.
Czego sobie, ekipie z EABS, i Wam życzę.
Bandcamp:
S*****y:
2. Bell Witch ~ Mirror Reaper (2017)
Tli się we mnie nadal miłość do muzyki diabła, podniecona chociażby takim ‘Mirror Reaperem’ który w parę lat stał się dla mnie oczywistą oczywistością, czymś co zawsze już ze mną będzie bo wydaje się zespolone z moją duszą od pierwszych minut, pierwszego odsłuchu.
Powolne tony pod-gatunku metalowego “doom”, kiedyś tak uwielbiane przeze mnie w połączeniu z brudnymi, stonerowymi dźwiękami narkomanów z Electric Wizard, oczyszczone jak diament przez dwuosobowy skład Bell Witch to coś mistycznego - solidnego jak marmur, lecz szklistego jak lustro. Poetycko wykorzystują ciszę i mrok w niej zawarty, lulając słuchacza słodkimi, zimnymi frazami gitarowymi. Kontrastują to z hukiem przesterowanych strun, nagłym grzmotem perkusji i gardłowym rykiem- zbyt długim na ludzkie płuca. Efekt wypadkowy to rzecz niesamowicie dramatyczna. jak betonowy, stumetrowy monolit podświetlony zmyślną ręką kosmicznego przypadku tworzącą najpiękniejszy wschód słońca świata, codziennie. Od żalu i piękna, desperacji i adoracji, czasami chce się łkać i ‘Mirror Reaper’ to dobrze rozumie.
Niesamowite, że całość- ten bezkresny świat dźwięku- jest tworzona przez dwa instrumenty i głos. Jest to rzeczywistość nieruchoma, lecz stale zmieniająca się. Frazy gitarowe wydają się trwać wieczność, niekiedy zaplatając się, powracając do wcześniejszego punktu by zaraz zawędrować w jakieś boczne meandry i płynąć płynąć płynąć niczym wieczna solówka końca i początku świata.
Metalowy album składający się z jednej kompozycji trwającej prawie półtorej godziny to nie jest definicja “easy-listening”, ale nadal prosić was będę o danie mu szansy. Niedawno zespół wyszedł słuchaczom z pomocą i sam podzielił kompozycję na cztery “ruchy” więc już widzicie, że nie macie wyboru.
Bandcamp:
S*****y:
3. Midwife ~ Luminol (2021)
‘Luminol’ urzeka prostotą. Zamiast skomplikowanych aranżacji czy egzotycznych instrumentów spotykamy tu skąpe piosenki oparte na monotonnych liniach gitarowych oraz ściszonych, delikatnych wokalach. Przestrzeń pomiędzy uderzeniami wydaje się bezkresna - zarówno zwiewna jak i dociążona. To muzyka słabości i zmęczenia, pełna niepewności i bezwładu. Mówi o izolacji, parszywości cielesności i opresyjnych systemach zbudowanych nad naszym istnieniem.
Prosto byłoby przyrównać ją do szaro-burego, wiecznie ciemnego, świecącego światłem odbitym krajobrazu za oknami, ale emocje, które autorka wyraża mogą dopaść nas wszędzie. Sprawiają one, że nasze oczy zachodzą mgłą niezdolną do widzenia rzeczy istotnych. Nasze członki, odrętwiałe i zimne stają się obce i odległe. Zawijamy się w tym piekielnym kocu depresji, aż po czubek- na zewnątrz uśmiechając się z automatu kiedy musimy. ‘Wydaje się, że niebo jest tak daleko’- melodeklamuje raz za razem Madeline i rozumiemy o co jej chodzi. Tak naprawdę.
Nie jest to album wpędzający w depresję; jest to album rezonujący z tymi podskórnymi, parszywymi emocjami. ‘Luminol’ tapla się w nich ze zdrowym, rozsądnym umiarem. Ciężkie tematy- paradoksalnie- mają bardzo lekki wydźwięk. Nie ma tu ponurych basów czy mrocznego łupania, to raczej kraina szarej mgły przebijanej tu i ówdzie strugami światła. Gdzieś tam, za tą mgłą, jest życie. Czasami potrzebujemy takiego sonicznego przyjaciela, by przejść z nim drogę depresyjnego unurzuania i wyjść na drugą stronę.
Bandcamp:
S*****y:
4. Tim Heidecker ~ Fear of Death (2020)
Słuchajcie, czasami te wszystkie nowoczesne zabawy gatunkowe mogą człowiekowi zbrzydnąć. Czasami człowiek potrzebuje czegoś klasycznego - smutnej piosenki udającej wesołą piosenkę. Jaki 2020 był każdy wie i każdy ten rok nadal czuje podskórnie. Próby posegregowania skomplikowanych uczuć podjął się komik Tim Heidecker (np. Tim and Eric), który wraz z bardziej doświadczoną w muzycznym fachu koleżanką Natalie Mering (znaną również jako Wayes Blood) wkroczył do studia..
W formie szeroko pojętej muzyki indie, z naleciałościami bluesowymi oraz country, Heidecker z ekipą proponują 12 piosenek, do których nóżka sama tupie, a kurze same się ścierają (można tu wstawić jakąkolwiek inną czynność domową, która domaga się soundtracku) do momentu, w którym niechybnie przystaniemy i odrobinkę za długo wsłuchamy się w słowa a oczy zajdą nam płynnym szkłem. Jak sam tytuł wskazuje, ‘Fear of Death’ to próba konfrontacji z niektórymi prawdami życiowymi, które rosną na straszności wraz z kolejnymi latami na metryce. ‘Strach przed śmiercią utrzymuje mnie przy życiu, śpiewają w harmonii Tim i Natalie, by szybkensem dodać ‘Chyba mam już dość rozwijania się’. Podają to w uzależniających melodiach z niesamowicie solidną bazą rytmiczną, a produkcyjnie dopieszczają całość chórkami, smyczkami, saksofonem i innymi studyjnymi smaczkami. Tu i ówdzie wejdzie jakaś gitarowa solóweczka czy inny breakdown. Cudownie się tego słucha nawet, jeżeli niewiele jest tu odkrywania nowych horyzontów.
Znajdziemy tu piosenki o ucieczce z parszywego, śmierdzącego miasta, o koniecznym rozstaniu z osobą, która nas nie szanuje, o wielkiej pośmiertnej tajemnicy, ale też krytykę postrzegania wszystkiego jako nieruchomość, na której trzeba zarobić. A do tego, na zakończenie solowa kompozycja Natalie o tym jak tracimy kontakt z przyjaciółmi, z domem, i nie tylko - rozdzierające serce.
Używając swojego doświadczenia Tim wplata tu i ówdzie prawdziwie zabawne wersety, ale nigdy nie popada w oddzielający emocjonalnie sarkazm. Siłą materiału tekstowego jest otwartość, potrzeba wyrzucenia z siebie pewnych myśli- bardziej pełnych lub mniej- bez mędrkowania czy oceniania. Już na starcie płyty w ‘Prelude to Feeling’ Tim i Natalie mówią jasno - zaraz coś poczujecie, próbujemy coś tu stworzyć, może jeszcze coś dopisujemy, może jest to trochę na kolanie, ale hej - wszyscy się staramy.
Youtube:
Bandcamp:
S*****y:
Powracam do was na początku lutego (najpóźniej!). Może spiszę swoje ulubione albumy z zeszłego roku? Może nie, bo komu to potrzebne. Dajse to obiekt żywy, nawet jak hibernuje. Dziękuję, że jesteście tu ze mną.
Trzymajcie się tam.
Dzięki,
Bartek